sobota, 4 listopada 2017

Prolog

Blask księżyca rozświetlał wszechstronnie panującą ciemność. Ataki Voldemorta ustały, a mimo to ludzie nadal nie opuszczali swoich domów. Nawet w mugolskich dzielnicach Londynu dostrzec można było ogrom zniszczeń jakie zostawili po sobie poplecznicy tego który imienia swojego nienawidził. Najbardziej spokojnym miejscem była Dolina Godryka, gdzie też udał się blondwłosy mężczyzna. Zatrzymał się przed jednym z mniejszych domków. To miejsce zmieniło się od jego ostatniej wizyty. Wtedy też stracił najlepszego przyjaciela. Tętniący niegdyś pozytywną energią domek zszarzał i stracił swój dawny blask na tle innych. Na jego usta mimowolnie wpłyną delikatny uśmiech. Tyle szczęśliwych wspomnień wiązało się z tym miejscem i chociaż, wyglądająca teraz obskurnie chatka, dla niego zawsze pozostanie zalążkiem  wszystkich niezwykłych przygód. Mężczyzna odwrócił wzrok idąc dalej usypaną kamieniami ścieżką. Przeszedł przez furtkę w kamiennym ogrodzeniu i zapukał do jasnoniebieskich drzwi z pozoru niczym nie różniących się od innych. Obszedł dom dookoła czekając aż w oknie pojawi się twarz młodej kobiety. Ze zdziwieniem jednak przywitała go kobieta o twarzy podobnej do osoby którą miał zamiar ujrzeć. Dziewczyna machnęła dłonią wykonując umowny znak. Mężczyzna teleportował się pod drzwi, które otworzyły się po chwili.
- Be....
- Milicenta. - poprawiła go kobieta zanim zdążył jeszcze wymówić imię. - Betty, moja babka nie żyje od 23 lat. Ja jestem jej wnuczką.
- Powinna żyć skoro Albus żyje. - zauważył mężczyzna.
- Minęło 101 lat Gellercie. Ona nie była długowieczna.
 Mężczyzna milczał.
- Opowiadała mi o tobie. Opowiadała o wszystkich przygodach i planach. O tym jak to się skończyło.... przyjaźń....
- Betty będzie moją przyjaciółką zawsze. Zawsze była.
Kobieta zadrżała. Nadal stała w drzwiach, a Gellert nie planował wejść do środka.
- Jest zimno. Wejdź do środka.
Mężczyzna wykrzywił usta w tak charakterystycznym dla niego uśmiechu.
- Nie zamierzam zostać tu długo. - powiedział i wyciągną rękę ukrytą w czarnym płaszczu.
Przezroczysta błona emanująca ciepłem otulała małe zawiniątko. Kobieta wzięła zawiniątko, a mężczyzna  odsłonił twarzyczkę małej dziewczynki, o włoskach tak jasnych jak mężczyzny.
Milicenta pokręciła głową
- Gellercie... Ja  nie mogę....
- Tylko tobie mogę zaufać. Nie może trafić do Hogwartu. I najważniejsze - nie pozwolił kobiecie dojść do słowa. - Nie kontaktuj się z Albusem. ON nie może jej rozpoznać. Jeszcze nie.
- On myśli, że nie żyjesz...
Kobieta chciała protestować ale mężczyzna znów jej przerwał.
- Betty by to zrobiła. Zadbaj o nią. - Powiedział, a po chwili kobieta została sama z zawiniątkiem w dłoni.
***
Gellert Grinederwald deportował się na ulicę pokątną. Jednym ruchem różdżki zmienił swój strój, po czym otworzył drzwi sklepu.
- Pan Gregorowicz - przywitał się grzecznie.
- Och. Markus. - uśmiechną się mężczyzna. - A już myślałem że nie przyjdziesz.
Gregorowicz znikną na zapleczu mrucząc coś pod nosem.
- Jako, że jesteś moim najznakomitszym uczniem, postanowiłem przyspieszyć twoje szkolenie - powiedział, jednak chłopaka podającego się za Markusa już nie było.
Gellert ruszył ostrożnie w głąb sklepu. Podczas szkolenia poznał wszystkie zakamarki Carkitt Market. Dokładnie wiedział gdzie ona leży, musiał tylko rozszyfrować zamek .... Gotowe.
Pchną drzwi do środka, a skrzypienie nienaoliwionych zawiasów przyprawiło go o dreszcze.
Że też nie pomyślał o tym. Gregorowicz nie był głupi, a swojej różdżki pilnował jak oka w głowie.
Pokój, który ukazał się oczom Gellerta, był zasłany pudełkami z różdżkami. Przesuną palcami po boku opakowań, odliczając do jedenastu. Przeleciał wzrokiem na górę natrafiając na piąte z rzędu. Dwa w lewo, cztery w dół  i jest. Mykew, nie raz nucił pod nosem tą melodię. Jedenaście, pięć, dwa i cztery. Ze mną nie mają szans, śmierci ogiery. Co jak co, ale staruszek nie posiadał talentu twórczego, a odgadnięcie cyfr nie było trudne. Gellert nigdy nie planował własnej produkcji różdżek, miał inne plany niż siedzenie i rzeźbienie drewna z jakimś zbzikowanym staruszkiem. Informacja że Gregorowicz szuka następcy, zwróciła jego uwagę ze względu na plotki. Ponoć Mykew miał to czego Grindelwald od dawna pożądał. Nie było to nic innego niż Czarna różdżka, którą mężczyzna miał w dłoni. Nie zamierzał jednak odłożyć pudełka pustego. Z kieszeni żółtego płaszcza wyją czarną wyschniętą różę. Uśmiechną się tak dobrze kojarzonym z nim uśmiechem. Powstało nawet powiedzenie. "Uśmiechasz się jak Grindelwald" - co oznaczało aroganckie i sarkastyczne wygięcie kącików ku górze. Blondwłosy mężczyzna ostatni raz obrócił łodygę w palcach, patrząc jak złoty napis zostaje wsiąknięty przez czerń A płatki zamieniajà siè w dym. "Do odpowiedzialnośći trzeba dorosnąć" głosiły słowa. Odłożył łodyżkę do futerału i odstawił na półkę. Był pewien, że nie rozstaje się z nią na zawsze. Podświadomie czuł, że do niego wróci. Mężczyzna podszedł do okna. Ucieczka przez drzwi główne nie miała sensu. Mógł oczywiście oszołomić Gregorowicza ale... Przez te kilka miesięcy polubił go. Zawsze uśmiechnięty, łagodny staruszek nie zasługiwał na to by go krzywdzić. Z zamyśleń wyrwał go stukot butów. Właściciel zorientował się że coś jest nie tak. Wszedł na parapet, a kiedy Mykew otworzył drzwi, wyskoczył przez okno. Po czym zmieniony w czarny dym, odleciał.

Od początku

Prolog

Blask księżyca rozświetlał wszechstronnie panującą ciemność. Ataki Voldemorta ustały, a mimo to ludzie nadal nie opuszczali swoich domów. ...