wtorek, 10 kwietnia 2018

Rozdzial 1: To dopiero poczatek

To nie jest historia o szczęśliwym życiu, ani o ludziach idealnych, a po burzy nie zawsze wychodzi słońce. Każdy z bohaterów ma swoją wadę i nie zmieni się ot tak. To historia o ludziach, którzy nie poddali się, o ludziach którzy walczyli o ideały, o miłość. To historia osadzona w realnym życiu, obrazująca lepsze i gorsze strony ludzkiego oblicza. Ale mimo przeciwności jakie stawia przed nami los, możemy walczyć. Możemy wierzyć. Możemy coś zmienić, zrobić coś, co dla innych jest niemożliwe. Możemy, jeśli tylko zechcemy. 
______W oparciu o prawdziwe wydarzenia.______

To dopiero początek

Przymknęłam oczy wsłuchując się w brzęk deszczu o szybę. Kropelki wody rozbijały się o szkło, lub łączyły się w duże krople by ścigać się z innymi. Spojrzałam na Gabrielle wpatrującą się w lusterko. Uśmiechnęła się pokazując równy rząd białych zębów. Nie odwzajemniłam go. Zamiast tego ponownie spojrzałam za okno. Z szybujących po niebie karoc Beubatox nie było widać nic innego niż szarych, posępnie wyglądających columbusów.  Wszystkie sześć przyszłych dam wyprostowało się czując szarpnięcie. Pojazd przechylił się na prawą stronę szykując się do lądowania. Koła delikatnie dotknęły podłoża i jedyne, co można było usłyszeć, to stukot kopyt na brukowej alejce. Nie czekając, aż karoca się zatrzyma, otworzyłam drzwi i wyskoczyłam na alejkę. Spojrzałam w niebo. Siwy kolor nadawał posępny wygląd wszystkiemu, na co mogły paść promienie, chwilami prześwitując przez chmury. Kropelki deszczu uderzały w moją twarz, zatrzymując się na rzęsach i oblepiając je z każdej możliwej strony. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się stało. Złamałam swoją różdżkę. W ciągu ostatnich dni w Akademii w moim sercu była pustka. Jeden nie zapełniony przez nic fragment. Nie ma co ukrywać, że byłam zła. Na siebie, za to że wypowiedziała zbyt silne zaklęcie. Na Gregorowicza, że nie dał mi mojej różdżki. Na jednorożca, że oddał słaby włos i na różdżkę. Że była za słaba by podołać swojemu przeznaczeniu. Postawiłam walizkę obok siebie i zrzuciłam szpilki ze stóp. Mundurek obowiązywał nawet przez drogę powrotną. Dopiero teraz mogłam odetchnąć z ulgą. Chłodny bruk przyjemnie chłodził stopy i niwelował ból. Zignorowałam zdziwione spojrzenia koleżanek i ruszyłam w stronę bariery ochronnej. Po chwili pojawiłam się przed Luwrem. Strażnik otworzył mi drzwi, a ja zapomniałam nawet o tym, że powinnam podziękować. Tego przecież wymagała ode mnie ocena "Idealna" z Etyki. Nie miałam najmniejszej chęci, aby liczyć się z czymkolwiek. A już na pewno nie z tym. Z zamyśleń wyrwał mnie głos koleżanki.
- Zmokłaś - stwierdziła, lustrując mnie wzrokiem. Jej akcent zawsze wydawał mi się inny. Bardziej łagodny niż mój. Stety bądź niestety, ciotka nie była Francuzką, toteż nie mówiłam tak płynnie, jak inne uczennice, ale mimo to  mogłam się pochwalić perfekcyjną znajomością angielskiego. Zdjęłam niebieski kapelusik i przechyliłam głowę do przodu, przeczesując palcami włosy. Gabrielle wysuszyła je jednym niewerbalnym zaklęciem. Zrobiłabym to samo, gdyby nie to, że nie miałam już różdżki. Razem usiadłyśmy na Czerwonej pufie, czekając aż odpowiednie déplacement* się zwolni.
Mogłam się teleportować, ale wolałam poczekać, aż ona będzie mogła wrócić.
- Musisz skądś wyczarować drugą różdżkę. A od razu przydał by się zapas. - stwierdziła.
- Taki sam jak twój zapas słodyczy? - zapytałam się, a na moje usta wpłyną delikatny uśmiech.
Dziewczyna spojrzała na mnie a w jej oczach tańczyły wesołe ogniki.
- Jeszcze większy.
Oparłam łokcie na kolanach i ukryłam twarz w dłoniach. Spojrzałam na nią przez szparę pomiędzy palcami.
- Twoja limuzyna się zwolniła. - Zauważyłam wskazując brodą déplacement.
Dziewczyna wstała i wygładziła błękitną spódnicę.
- Nie zapomnij o czwartku. I pisz do mnie! - Krzyknęła na pożegnanie, zanim zielone płomienie proszku Fiau pochłonęły całą jej sylwetkę.
Po chwili i ja wstałam. Złapałam oburącz rączkę od walizki i z całych sił pociągnęłam do siebie. Przeciągnęłam ją na płytę teleportacyjną, a po kilku sekundach stałam już kilka metrów od wieży Eiffla. Niespiesznie ruszyłam śliskimi alejami parku. Z zaciekawieniem lustrowałam otoczenie. Wszędzie było pełno turystów z aparatami. Po deszczu miejsce to wyglądało jak z bajki. Owalne kropelki wody błyszczały na liściach jak małe brylanciki, odbijając światło w setkach kolorów i odcieni. Liście drzew, równo przyciętych w kule uginały się pod ciężarem małych kropli. Każda z tych kropli tylko czekała aby spaść na jakiegoś przechodnia.
Ruszyłam powoli w stronę wyjścia z parku. Mimo porannych godzin tłok był większy niż zawsze. Stanęłam przed przejściem czekając aż światło zmieni się na zielone. Słońce przyjemnie grzało mnie w plecy, susząc mój wilgotny jescze mundurek.
Nie tylko w samochodach było pełno ludzi. Alejkami również przechodziły tłumy, bo mimo początku sezonu, turystów było więcej niż wszystkich mieszkańców Paryża.
Przeszłam kilka kroków po czym skręciłam w boczną alejkę. Zatrzymałam się, przed pierwszym budynkiem. Wyniesiony na dwa piętra, domek z białego kamienia, nie różnił się za bardzo, od innych w tej okolicy. Wpisałam kod do furtki i przesunęłam kartą magnetyczną przez czytnik. Weszłam do ogrodu, ale mimo to musiałam siłować się z walizką, której bardziej podobało się na zewnątrz. Kiedy dotarłam już pod drzwi domu, zorientowałam się że nie mam przy sobie kluczy. Prawdopodobnie musiałam je wpakować razem z ubraniami, lub książkami. Spojrzałam na doniczkę z kwiatkami i przeprosiłam w myślach czerwoną Hortensję. Ciotka miała zwyczaj zostawiać zapasowe klucze w doniczce z tymi kwiatkami. Nie raz się to przydało. Włożyłam dłonie do ziemi i wyjęłam roślinkę z korzonkami z porcelanowej doniczki. Starając się ich nie uszkodzić, położyłam je na trawniku i wróciłam do kluczy. Były tam i ku mojemu zdziwieniu, ten dzień wcale nie był taki nieudany na jaki się zapowiadawał. W końcu przecież dostałam się do domu prawda? Zostawiłam walizkę w przedsionku i poszłm na górę. Zastanawiałam się jak długo nie będzie ciotki. Co prawda nie miałam na to dużo czasu, bo po chwili na dole trzasnęły drzwi.
- Poczta leży na stole! - krzyknęłam.
Wysłałam krótką wiadomość do koleżanki, podłączyłam rozładowany telefon do tableta i zbiegłam po schodach na dół. Złapałam jedną z ciepłych bułeczek z piekarni i siadłam przy stole podkulając nogi.
- Coś ciekawego się wydażyło? - zapytałam, patrząć na opiekunkę.
- Najciekawsze jest to - powiedziała wyciągając sałatę z papierowej torby.- Że się przenosimy.
Uśmiechnęła się, przerywając swoją czynność.
Taka była jej taktyka. Kiedy coś się działo, ona nigdy nie pokazywała smutku, czy złości. Uśmiechała się zmieniając powagę sytuacji. Ta nowina, akurat nie była smutna. A to dobrze.
- A gdzie się przenosimy? Bo wiesz - rozłożyłam ręce. - Na świecie jest duuużo miast.
Ciotka usiadła przy stoliku, także biorąc bułeczkę.
- Pamiętasz  jak ci opowiadałam o dolinie Godryka? Planowałam tam wrócić.
Praktycznie w każde wakacje, słyszałam jak jest w tej magicznym miasteczku. Zamiast mugoli mieszkali tam czarodzieje. Nie trzeba ukrywać czarów, ani magicznych umiejętności. Ponadto wszystko, było przesiąknięte magią!
W Paryżu nie było żadnych, szczególnych miejsc dla czarodziejów. Owszem, od biedy znalazłyby się jakieś ciasne kawiarenki, ale tego wszystkiego było za mało! No przecież po Paryżu, mieście miłości, można spodziewać się więcej. Stolica Francji nawet w połowie nie dorównywała plotkom które o niej krążyły.
Natomiast Londyn..... Uznawany za kolebkę magii musiał być niezwykły! Weźmy pod uwagę, że ulica Pokątna, znana jest w całej Europie, a sklep Olivandera uznawany jest za jeden z najlepszych.
- Fajnie - powiedziałam  kiedy udało mi się przełknąć bułkę.
Ciotka się zdziwiła.
- A tu już ci się nie podoba?
Machnęłam ręką.
- Za dużo turystów. I jest za ciepło. - zmarszczyłam nos - I mi się nudzi.
Ciotka uniosła z powątpieniem brwi
- I nie będziesz tęsknić za szkołą?
Spojrzałam na nią tak jakby powiedziała, że Sekwana wyschła.
- Ta szkoła denerwuje mnie bardziej niż wszyscy  turyści  razem wzięci.
  Same przedmioty.....  Etyka, Kultura, Zajęcia artystyczne..... Z magii  zaledwie mamy Zaklęcia, Historia i Literatura magiczna, Mikstury.  Po cholerę mi to znać?
- Baubetox kształci młode damy...
- A ich największym osiągnięciem może być dobre zamążpójście i opakowanie się domem.
Milicent zacisnęła usta.- Ja chcę więcej niż tylko osączyć herbatkę na balkonie gdy inni żądzą światem.
Położyłam policzek na blacie i odezwałam się już dużo ciszej.
- Nie chcę tu więcej chodzić. Nie możesz mnie przenieść?
Ciotka podeszła do okna zostawiając papierową torbę na stoliku.
- To że się przenosimy nie oznacza że zmienisz szkołę. Tam są inne zasady. Uczniowie dostają list na 11 urodziny i od tego czasu zaczynają naukę. Nie można się o tak o nagle przepisać czy wypisać.
-Ale Dumblgore jest okay i da się z nim dogadać.
- Profesor Dumbleore - poprawiła mnie.
- Nauczę się. Prooooooszę.
Ciotka odwróciła się od okna. Zmróżyła oczy w wąskie szparki, założyła ręce na piersi tupiąc nogą.
- Trzeba będzie sprawdzić twoją różdżkę.
- O. A wspomniałam już, że mi się złamała?
- Znowu? Wkońcu ja się załamię i nic ci nie pomogę.
- Ale to nie moja wina!
- Ach no tak, bo to magia przecież jest.
Uśmiechnęłam się.
I już w tedy wiedziałam, że wygrałam. Nie było więcej argumentów do użycia. Ani po mojej, ani po stronie ciotki.
- Pakuj się. Jutro wyjeżdżamy.
***
 Ulica pokątna, była dokładnie taka jak ją opisywano. Ciasna, zatłoczona i emanująca radością. Rozpiętość uliczki było na ok. dwa metry. Miałam wrażenie jednak, że jeśli zabrać by wszystkie sklepy, miejsca było by aż za dużo. Każdy właściciel chciał, aby to jego sklep się wyróżniał, to też każdy z szyldów był inny. Na jednym ruszały się nożyce, po następnym skakały zwierzęta, a trzeci to aż mienił się kolorami. Dawało to wygląd zbyt chaotyczny, aby był on prawdziwy. Jeden ze sklepików wyjątkowo przyciągał wzrok. Cały drewniany, ze szklanymi, lekko pobrudzonymi szybami. Kompletnie tu nie pasował. Na wystawie leżała jedna różdżka, a napis był lekko wyblakły, jak metal, który przeżył już nazbyt długo.
- To tam tak? - zapytałam patrząc na ciotkę.
- Tam kupiłam swoją pierwszą różdżkę. - uśmiechnęła się na wspomnienie tego momentu - To były czasy...
- Nie będę się wypowiadać na ten temat.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Jak to?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie powiem żebym miała co wspominać z mojej kochanej szkoły.
- Przecież nie jest tak źle. - Po czym na mnie spojrzała. - Jest?
Wbiłam dłonie w kieszonki puszystego swetra i ruszyłam w stronę, sklepu z różdżkami.
Kiedy otworzyłam drzwi powieszony na futrynie dzwonek zadźwięczał a mimo to sprzedawca się nie pojawił. Podeszłam do lady szukając jakiegoś dzwoneczka, czy czegoś co mogło poinformować właściciela o nowych gościach, ale nie potrzebnie. Wystarczyły krok aby wpaść na szafkę, a drugi by strącić ręką gablotę stającą na niej jako ozdoba. Trzask i błyszczące szkło rozsypało się na podłodze. Oczywiście towarzyszył temu donośny huk, informujący o mojej obecności.
- To nie ja. To już takie było jak weszłam - uniosłam dłonie w obronnym geście, kiedy Pan Olivander spojrzał na mnie. Spojrzenie jego błękitnych oczu było przenikliwe, ale łagodne.
- Przepraszam - powiedziałam kiedy sprzedawca wyszedł z za lady. Jednym zaklęciem sprzątną szkło, po czym schylił się podnosząc z podłogi długą różę, której wcześniej nie zauważyłam.
- Nigdy nie dowiedziałem się czym jest, ten magiczny przedmiot. - odezwał się w końcu. - Ma naprawdę niezwykłe właściwości.
Zdziwiło mnie to. On powinien się złościć, a nie uśmiechać jak teraz.
- Nic się nie stało panno.... Mercole.
 Przejęłam nazwisko panieńskie ciotki, ale czyżby ten staruszek znał moje prawdziwe  i zastanawiał się jakiego użyć?
- Czy coś się stało? - spytałam.
- Czyli?
- Czyli, że Pan się zawahał.
Staruszek wzruszył ramionami.
- W moim wieku nie lada spamiętać wszystkie nazwiska. - Nachylił się i szepną przyciszonym głosem. - Raz pomyliłem Bellatrix Lestrange z Nimfadorą Tonks.
A po wyprostowaniu sylwetki dodał.
- Sprzątałem sklep przez następny tydzień.
Zaśmiałam się. Mężczyzna podniósł czarny patyk i położył go na miejscu gabloty. Kiedy wrócił zajął się szukaniem czegoś wśród setek, jeśli nie tysięcy podłużnych pudełek.
- Zgadując, potrzebna ci różdżka.
Przytaknęłam z roztargnieniem, a moje włosy podskoczyły tworząc większy nieład.
Olivander wyjął jedno z pudełeczek i położył na blacie. Górna jego część zakrywała, długą i jasną różdżkę.
- Sosna 13,5 cala, włos z ogona jednorożca. - Objaśnił, oglądając drewno pod promieniem światła. Po chwili opuścił dłoń i podał mi instrument.
- Spróbujmy tą.
Obejrzałam różdżkę i wypowiedziała najprostsze znane mi zaklęcie.
- Lumos - różdżka strzeliła promieniem w sufit.
- Nie, nie, na pewno nie ta. - stwierdził chowając ją do pudełka wyłożonego czarną, błyszczącą tkaniną. Pomyślał chwilę i skoczył do następnego regału. Wdrapał się na drabinę i trzęsącymi się dłońmi wyją inne, ale tak samo wyglądające pudełko. Wybrana przez Olivandera różdżka była grubsza, błyszcząca i dość ciężka.
- Dąb, 9 cali, włókno smoczego serca.
Obejrzałam ją i machnęłam niewiele myśląc. Rozległ się huk tłuczonego szkła i kwiatki z wazonu, spadły na posadzkę. Zbiłam drugą rzecz w tym samym sklepie i to jednego dnia. Rekord.
- Spróbujmy inną.
Wzniósł oczy do góry i mlasną,
- A może by...  - urwał i pobiegł na zaplecze.
Zdmuchną kurz z pudełka i pogładził dłonią.
- Wypróbuj tę.- Wygiął różdżkę tak, że stworzyła mały łuk, po czym wyprostowała się z głuchym trzaskiem. - Akacja i włos jednorożca... dziwne połączenie, 10,3/4 cala. Giętka.
Podał mi patyk. Do prostej linii dużo mu brakowało, a poskręcane sęki jedynie potęgowały to wrażenie.
- Od jak dawna tu leży?
Siwowłosy podrapał się po głowie.
- Jakieś 200 lat można by naliczyć.
Okręciłam patyk w dłoni i skierowałam w dół, a strumień lodowatej wody wyprysną na posadzkę.
- A więc ta idzie do niszczarki - stwierdził i wyrzucił instrument do jakiegoś pudełka. - To pewnie przez nienaturalne połączenie. A może wspomnisz jaką różdżką władałaś wcześniej?
- Heban z piórem feniksa 14 cali, Sekwoja i włos jednorożca 13 cali, z drzewka szczęścia i ze łzą feniksa 12 3/4 cala.....
- Sekwoja? Drzewko szczęścia i co? Skąd takie pomysły...
- Gregorowicz
- Konkurencja rośnie. - szepną do siebie. - Ale ja pielęgnuję tradycję.
Dumnie wypiął pierś do przodu.
- Moi przodkowie przewracają się w grobie, słysząc takie niestworzone dziwności.
- Chyba jednak stworzone skoro pan o nich wie.
- Oooo. Można i tak. Powiem szczerze, że nigdy nie było takich problemów. A może to trzeba na specjalne zamówienie?
Skrzywiłam się.
- Nie wiem czy to coś zmieni zważywszy na to, że wcześniej nie było problemu z innymi różdżkami.
- Czasami zdarzają się takie sytuacje, że to magiczne przedmioty wybierają czarodziejów i dopiero z nich rzeźbi się różdżki. - A po chwili dodał - Tak było w przypadku profesora Dumbledore'a.
- Profesor Dumbledore? Tak to prawda - ciotka pojawiła się znikąd gdy usłyszała nazwisko. Co ona z nim ma? Romans?
- Nie znam.
Spojrzeli na mnie zdziwieni. Jak nie wiele trzeba by wprawić ludzi w szok.
- To przecież najpotężniejszy czarodziej świata!
- Ten którego boi się Ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać.
- To przecież dyrektor Hogwartu! - oburzyła się ciotka. Złapała się pod boki. - Powinnaś go znać, jeśli chcesz się przenieść.
- My - wskazałam na siebie. - we Francji uznajemy Gellerta Grinderwalda, za najpotężniejszego czarodzieja.
- Ale przecież Dumbledore go pokonał. - staruszek uśmiechną się z wyższością będąc pewien swojej odpowiedzi.
- Taka jest oficjalna wersja. - odparłam. - Wiadome jest, że ta dwójka nie zrobi sobie krzywdy. To byli...
- Przyjaciele. Dopóki Grinderwald, nie przeszedł na ciemna stronę. - ucięła krótko Milicenta, patrząc wzrokiem mówiącym " Jeszcze słowo, i możesz znaleźć sobie inny dom". - Po tym co zaszło, Dumbledore uwięził Czarnoksiężnika w Nurmengardzide, ale ten uciekł doszczętnie niszcząc więzienie.
- Ciemna strona. - podłapałam - Czyli że my jesteśmy po tej jasnej stronie mocy?
- Wracając do sprawy różdżki - naprostowała kobieta - Czy któraś już ją wybrała?
- Zadaję sobie to samo pytanie - Stwierdziłam udając ciotkę.
Oliwander spojrzał na mnie i przeniósł wzrok na wyższą z nas.
- Wyglądają panie inaczej, a brzmią prawie identycznie. - Po czym podniósł wzrok i utkwił go ponad moim ramieniem. Jego źrenice rozszerzyły się, jak pod wpływem impulsu.
Przekrzywiłam głowę w tym samym czasie, co ciotka. Wzrok mężczyzny na chwilę oderwał się od przedmiotu.
- Proszę chwilę poczekać. Bardzo proszę. - wyszedł z za lady i podszedł do szafki gdzie jeszcze kilka minut temu stała gablota. Teraz zamiast gabloty leżała tam długa  i cienka gałązka. Srebrnowłosy musnął ją opuszkami palców jakby z namaszczeniem, by po chwili położyć ją przede mną.
- Dotknij tego.
Spojrzałam na niego tak jakby stwierdził, że zawsze chciał być baletnicą, po czym przeniosłam wzrok na drewniany blat, na którym leżała gałązka.
Dotknęłam jej badając delikatną fakturę.
Odczuwałam każde zgrubienie, każdą niedoskonałość i każde pęknięcie. Czarne drewienko idealnie układało się w mojej dłoni nadając wrażenie że gdyby było różdżką, zaświeciłoby i wyrzuciło ze swojego końca kolorowe iskry. Zamiast tego opadły z niej płatki. Odłożyłam przedmiot na blat i podsunęłam w stronę sprzedawcy. Mężczyzna był skupiony tak samo jak na początku, z tą różnicą że nie na klientach lecz na przedmiocie który przed nim leżał.
- Interesujące.
- Co jest interesujące? - zapytałam, zanim ciotka zdążyła mnie powstrzymać.
- Otóż tak jak wspominałem, niektóre magiczne przedmioty potrafią wybrać sobie właściciela... dokładnie tak samo jak robią to różdżki. To wygląda mi na taką samą sytuację. Historia tej różdżki jest nie mniej interesująca, jak zjawisko z którym mamy do czynienia. Widzi pani, otóż tej gałązki nie znalazłem w miejscu z którego pochodzą wszystkie różdżki. Sprzedam mi ją pewien mężczyzna na Śmiertelnym Nokturnie. Nikt nie uważał jej za coś godnego uwagi, tak samo jak ja kiedy pokazał mi ją pierwszy raz, lecz dopiero gdy jej dotknąłem, dostrzegłem coś czego nie mogłem zobaczyć oczami. Emanowała z niej jakaś dziwna energia. Nie była silna, lecz była niezwykła, odmienna. Coś czego nie można było przegapić. Nie było sensu badać jej w tym miejscu więc ją zabrałem.
To gałązka róży. Kiedyś miała jeszcze listki, lecz ostatni odpadł kilka dni temu. Teraz wiem dlaczego tak na mnie wpłynęła.
Otrząsną się z sideł wspomnień, a jego głos stał się bardziej energiczny.
- Obrobię ją. Proszę przyjść wieczorem. Z pewnością będzie już gotowa. - Uśmiechnął się i znikną w głębi sklepu.
Wybiegłam na dwór, a dzwoneczek zabrzęczał jeszcze przyjaźniej niż na początku.
- Udało się! - Odwróciłam się w stronę ciotki idąc tyłem. - Nie było tak źle.
Jednak chłopak na którego wpadłam był odmiennego zdania.
Siarczysty stek przekleństw sprowadził mnie znowu na ziemię.
- Przyjdę wieczorem.
- O ile ci pozwolę.
Przewróciłam oczami, wiedząc że szykuje się kolejny monolog.
- Musisz się w końcu nauczyć, trzymać język za zębami.
- Bardzo żałuję i poprawę sumienną obiecuję.
Spojrzała na mnie trzymając się pod boki.
- Okej. Już się zamykam. Chodźmy po książki. - stwierdziłam i rozprostowałam małą poplamioną listę.
- Skąd masz wykres?
- Ze strony.
- Masz do niej dostęp? - uniósł w jedną będę z powątpieniem.
- Wszyscy go mają. To XXI wiek
Jakieś sto metrów od sklepu Olivandera, widniał szyld głoszący " Esy i Floresy".
W przeciwieństwie do sklepu z różdżkami tutaj parapety wręcz uginały się pod stertą książek, a szyby wydawały się pękać pod naciskiem okładek. Każda z nich miała ochotę wyskoczyć i siłą wciągnąć przychodnia do środka. Popchnęłam zielona drzwi, wchodząc do sklepu. Od wejścia uderzył mnie zapach starych ksiąg, kurzu przykrywającego okładki puszystą pierzyną, nowego atramentu schnącego na kremowych pergaminach. Światło wpadające przez wysokie okna oświecało drobinki kurzu unoszące się w powietrzu, co nadawały miejscu magiczny charakter. Ogromne pomieszczenie zapełnione książkami.... Marzenie. Podeszłam do dużego mahoniowego biurka, zdobionego motywami roślinnymi. Stał przy nim sprzedawca.
-Tak? - zapytał.
- Poproszę komplet ksiąg na 6 rok do Hogwartu.
- Oczywiście. - sięgną po komplet zapakowanych już lektur.
- To będzie wszystko.
Spojrzałam przenikliwie na piętrzącą się przede mną stertę. Czubek zdobiła brązowa kokarda z błyszczącego materiału.  Gdy przyniosłam wzrok na mężczyznę spytałam.
- To wszystko? Aż tyle?
- To cały komplet. - Wskazał dłonią. - Wyjdzie 80 galeonów.
-Acha. - spojrzałam na mężczyznę podejrzliwie. - A mogę je przejrzeć?
Sprzedawca zawahał się.
- Oczywiście.
Wyciągnęłam przygotowaną przez siebie wcześniej kartkę. Obecnych na niej pozycji było dużo mniej niż książek leżących przede mną.

Eliksiry - "Tajniki mikstur -  Antidotum silniejsze niż trucizna"- autorstwa Prof. Horacy'ego Slughorna.   

Zaklęcia i Uroki - "Magia XXI w" - Quintenius Valdemon.

Astronomia - "Spojrzenie z innej strony" - aurorstwa Prof. Samanty Yellow - Smith.

Transmutacja - " Podstawy animagii" oraz "Rozszerzenie dla animaga" - autorstwa Prof. Sabriny Yellow - Crauch.



Obrona Przed Czarną Magią - "Tarcza obronna" cz.1 oraz cz.2 - autorstwa Nimfadory Tonks.



Num - "Liczby - poukładane bardziej, niż myślisz" - autorstwa Mike'a Clarka



S.R. - "Znaki" - autorstwa Mike'a Clarka

Podręcznik  do starożytnych run rzeczywiście był tam ale pod nim było coś innego. Cienka lektura przedstawiała uśmiechającego się mężczyznę dolewającego do jednej z fiolek granatową ciecz. Nie patrzył się na fiolkę lecz na fotografa.

- To odłożę. Bo to już mam.
Kilka następnych dzieł również wylądowało obok.
Po przejrzeniu książek, paczka była dużo lżejsza.
- A te książki to co to jest?
- To - wskazał gestykulując - są, lektury dodatkowe, wspomagające tok nauczania i  i kształcenia opracowany przez ministerstwo Magii od 2017 r.
- Z pewnością nie pakujecie tych książek aby ich jak najwięcej sprzedać, lecz martwicie się o wykształcenie młodych pokoleń.
-  No... no dokładnie. Przecież to jest najważniejsze.
-  A więc biorąc pod uwagę to stwierdzenie, wolałabym  jednak odłożyć te książki. - Przesunęłam je na bok. - Ile będzie teraz?
-   W takim razie pozostanie 50 galeonów. -  Odrzekł sprzedawca.
-  Super. Zapamiętam to sobie. Żegnam. -  Położyłam monety, zabrałam książki i wyszłam ze sklepu, trzaskając drzwiami.
- Wciągnęłam świeże powietrze do płuc, delektując się zapachem  miodu słodyczy i waty cukrowej, który unosił się z otwartych okien cukierni. Rozejrzałam się dookoła,  szukając znajomej burzy jasnych włosów. Ciotka rozmawiała z jakąś pulchną kobietą o marchewkowych lokach. Zastanawiałam się czy nie pójść do sklepu po inne przybory lub po szaty, lecz gdy włożyłam dłoń do kieszeni wyczułam jedynie trzy monety i trochę  piasku. A więc szansa na szybką ucieczkę ulotniła się. Z niechęcią ruszyłam w stronę rozmawiających kobiet. Usiadłam na drewnianej ławce tuż koło Milicenty. Ciotka wyglądałam na uradowaną. Gestykulując mocno podkreślała swój entuzjazm. Uważając, by nie dostać pierścionkiem  nachyliłam się mając nadzieję, że rudowłosa kobieta w końcu mnie dostrzeże. I rzeczywiście.
-  Potrzebujesz pomocy kochanieńka? -  Zapytała z troską w głosie.
- O. Jesteś już. - odwróciła się . - Mam nadzieję że chociaż sprzedawcy nie doprowadziłaś do białej gorączki.
-  Na nasze nieszczęście jeszcze trochę pożyje.
 - Skoro i ty jesteś jeszcze żywa, powinnaś poznać panią Molly Wesley. -  wskazała dłonią na kobietę. - A To, jest moja podopieczna Katie.
-  Dzień dobry. -  uśmiechnęłam się .
- Molly, ma syna w twoim wieku, który chodzi do Hogwartu.
  Pokiwałam głową, zastanawiając się do czego zmierza.
-  A właśnie, jak Ron radzi sobie w szkole?
 Rudowłosa machnęła ręką.
-  Do domu wracaj jedynie na święta i na wakacje. Nie mogę uwierzyć że tak szybko dorasta. Ale i tak cieszę się, bo wiem że jest zadowolony ze szkoły. Zwłaszcza że ma tam prawdziwych przyjaciół.
 A pamiętasz, jak to było kiedy my byłyśmy w Hogwarcie?  I nic się od tego czasu nie zmieniło!
- Nie raz chciałabym tam wrócić....
-  A Katie nie chodzi do Hogwartu?
-  Planuję. – Tym razem to ja jej przerwałam, ale kiedy na mnie spojrzała, stwierdziłam że przestanę się odzywać.
- Świetnie! - wykrzyknęła uradowana. - Teraz się śpieszę, ale koniecznie musicie do mnie wpaść! Chłopcy opowiedzą ci więcej o szkole! 
Molly wstała i po szybkim pożegnaniu poszła w drugą stronę. A moja opiekunka odwróciła się w moją stronę ze złością, skoncentrowaną niczym jad.
- Czy ty nie masz zębów?
A ja odparłam ze skruchą.
- Zapomniałam je zacisnąć?

To było szczere odzwierciedlenie mojej osoby.



*Miejsce teleportujące, osadzone w wybranej przestrzeni

sobota, 10 lutego 2018

Miniaturka 2: Little flame

Little flame

Sięgnęłam po kawę. Uważając bo nie rozlać mojego życiodajnego płynu kliknęłam na nowe zaproszenie w portalu randkowm. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że nie takiego partnera szukam. Jakiego szukam? Na pewno nie takiego który ma 40 lat... Drzwi kawiarni się otworzyły i oto wszedł obiekt moich szkolnych westchnień. Nie sam oczywiście. Chociaż minęło już pięć lat od skończenia szkoły, Teodor Nott nadal wpływał  na stan mojego ciśnienia. Towarzyszyła mu ładna blondynka o szcczupłej sylwetce, którą mogły się pochwalić jedynie modelki. Kto wie? Może była jedną z nich? Teodor jedną ręką odsuną jej krzesło. Jego spojrzenie padło na mnie, ale wątpię czy mnie rozpoznał. W końcu przez siedem lat, odważyłam się tylko na to żeby posłać mu dwa uśmiechy, i raz usiąść obok niego w bibliotece. Raczej nie zwróciłam na siebie tym zachowaniem jego uwagi. Oprócz nauki pilnie studiowałam wszystko  gdzie było choćby jedno wspomnienie o rodzinie Nott'ów. Chociaż wiedziałam o nim pewnie więcej niż jego przeciętna fanka, on i tak mnie nie zauważał. Nigdy. Kątem oka zerkając na chłopaka, powróciłam, do pisania mojej pasjonującej pracy magisterskiej. Owszem. Skończyłam Hogwart i poszłam na prawo. Na Oxford. Młody mężczyzna nie spojrzał na mnie ani razu.
- Jak za dawnych czasów - pomyślałam.
Postawiłam ostateczną kropkę, kończąc tym samym najdłuższą część pracy. I niech ktoś mi powie, że referaty u Snape'a na dwie rolki były długie.... Zajżałam do pustego już kubka. Po chwili obok mnie pojawiła się kelnerka.
- Przynieść następną ? - zapytała.
Pokręciłam smętnie głową.
- Nie. Poproszę rachunek.
Zapłaciłam i wyszłam z kawiarni, z laptopem przyciśniętym do piersi. Koniec z pisaniem na dziś, skończę jutro. Przeszłam przez przejście układając sobie plan pracy na jutro. Nagle z zamyślenia wyrwała mnie czyjaś ręka bezkarnie spoczywająca na moim ramieniu. Gdy się obróciłam zobaczyłam granatowe oczy. Tak bardzo przypominały mi wieczorne niebo, gdy księżyc jeszcze nie wzszedł na niebo, chociaż słońce już dawno zaszło. I tylko jedna osoba ma oczy takiego koloru. Osobę tą obserwowałam przez siedem lat.
- Eee... Znamy się?
- Oczywiście. Chodziliśmy razem do szkoły.
- Łał, szanowany Teodor Nott raczył zaprzątnąć swoje myśli nic nie znaczącą dziewczyną? Czym sobie zasłużyłam na ten zaszczyt?
- Łał, szanowana Mikadi Rozie ( czyt. Rozi)  raczyła zaprzątnąć swoje myśli nic nie znaczącym chłopakiem? Czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt? - spapugował mnie.
- O. I nawet moje nazwisko pamiętasz? To dziwne, bo nie mieliśmy razem lekcji, a ty nigdy nie zwracałeś na mnie uwagi.
- O. Nie prawda. To z tabą nigdy nie było kontaktu. Siedziełaś zawsze z książką i duszą  w innym świecie.
Otworzyłam już usta, żeby coś powiedzieć, ale w porę zorientowałam się, że to i tak nie ma sensu. Zamiast tego pokręciłam głową.
Pionek wykonał pierwszy ruch. Jego pionek.
- Do rzeczy. Czego ode mnie chcesz?
- Ejej. Nie denerwuj się. - Jego wzrok padł na mój komputer. - To był magistrat z prawa?
A już miałam pytać  co go to obchodzi ale....
- Skąd to wiesz?
Wzruszył ramionami.
- Wiem i już. A skoro się uczysz to raczej nie pracujesz. Prawda?
- Rzeczywiście, nie miałam stałego zatrudnienia.  Gra w szachy jest trudna jak się nie zna zamiarów przeciwnika.
- Do czego zmierzasz?
Brunet uśmiechnął w ten tajemniczy sposób tak bardzo dla niego charakterystyczny.
- Awansowołem na szefa departamentu tajemnic i potrzebuję asystentki. Kogoś powiedzmy..... Kompetentnego.
Muszę przyznać, że mnie zdziwiłeś Teodorze.
- A dlaczego pomyślałeś o mnie?
- Twoje oceny zawsze były dobre. Nie schodziłaś poniżej " powyżej oczekiwań ". Do tego jeseś ambitna i inteligentna.  Nie łatwo znaleźć drugą taką dziewczynę.
-Hymn. To poszukaj chłopaka.
-Nie, dziękuję. Wolę płeć przeciwną.
- Tym bardziej jak ma cycków na wierzchu, nie dziękuję.
- Znam cię. Jesteś najbardziej odpowiednią do tego osobą.
Miałam odejść, ale ostatnia wypowiedziana przez niego kwestia, zatrzymała mnie w miejscu.
- Znasz mnie? Doprawdy? No to słucham! Co o mnie wiesz?!
- To, że się szybko denerwujesz to na początek. - odkaszlnął. - Pierwszy raz do Hogwartu zawitałaś w 2011 roku, gdzie tiara przydzieliła cię do Ravenclaw'u. Osobiście uważam, że z tak podłym charakterem pasowałabyś w Slytherinie. Twoją najbliższą koleżanką była Niki Yell. W czwartej klasie Potter się w tobie podkochiwał.... ale ponieważ jest tchórzem nie był ci w stanie tego powiedzieć. - Dodał widząc mój pytający wzrok.
- Również pod koniec czwartej klasy - kontynuował - poszłaś na bal z Terrence'm Higgs'em. Nie wiem co mu potem powiedziałaś, ale następnego dnia był wściekły.
- Nie chciałam, żeby robił sobie jakieś nadzieje....
- No chyba nie powiesz mi, że poszłaś z nim bo nikt inny cię nie zaprosił?
Chciałam coś powiedzieć, ale mi przerwał.
-Wracając, po sumach kontynuowalaś Transmutację, Eliksiry, Numerologię i Zaklęcia. Na dwóch pierwszych byliśmy razem w grupie.
Spojrzał na mnie z pod przymrużonych powiek.
- Pamiętam również, że nie chciałaś robić ze mną amortencji. Podczas bitwy o Hogwart walczyłaś po wygranej stronie. Nie wiem czy pamiętasz, ale uratowałem ci życie.
Spiorunowałam go wzrokiem.
- Najpierw o mało mnie nie zabiłeś.
- Wzruszył ramionami. Musiałem się pochwalić.
Pokręciłam głową. Nogi bolały mnie coraz bardziej, a kremowe szpilki obcierały mnie w palce. Mimo to stałam i czekałam grzecznie, aż ON skończy.
- Nie rozumiem jednego.
Uniosłam brwi w geście pytania.
- Zerwałaś wszystkie kontakty z przyjaciółmi ze szkoły. W ogóle odsunęłaś się od naszego  świata.
Czyżby przejrzał moją strategię?
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Potter i Granger się o cinpie martwią.
- I niby pytają się o mnie akurat ciebie? Nie wydaje mi się.
- Jestem prezesem Departamentu Tajemnic. Dużo informacji do mnie trafia.
Zdziwiłam się. Rodzina Nott'ów zawsze mieszała się w politykę. Anthony Nott zapewne chciał wypchnąć syna na czołową pozycję. Czemu więc Teodor zajmował najwyższą pozycję w tym  departamencie, a nie w sądzie?
- A czy ty przypadkiem nie należysz do Wizengamotu?
- Swoją drogą należę.
Damka poszła w ruch.
- To myślę że możemy się dogadać...
- Co przeskrobałaś?
Czyli bez ogródek.
- Chodzi o użycie czarów w obecności mugola.
Teodor znowu się uśmiechnął.
- Czyli istnieje złoty środek?
- Istnieje.
I super. On umoży sprawę, a ja i tak nie przyjdę.
Brunet przypatrywał mi się z lekkim uśmiechem.
- Przyjdź jutro na dziewiątą rano do ministerstwa. Poczekam przy fontannie.
Jęknęłam zrozpaczona.
- Ale sprawa jest o 11.
- Wiem i dlatego radzę ci się nie spuźnić.
Po chwili gdy dotarły do mnie jego słowa chciałam coś powiedzieć. Jednak moje słowa rozpłynęły się w powietrzu. Mężczyzna odszedł zostawiając mnie z górą pytań.
Bo gra w szachy rozpoczęła się na dobre.

piątek, 9 lutego 2018

Miniaturka 1: Nie tak jak byśmy chcieli.

 Nie tak jak byśmy chcieli

Dopiero teraz siedemnastoletni Teodor Nott, zdał sobie sprawę z tego, ile ograniczeń wprowadzi mu ten ślub.  Już za niecałą godzinę, jego i Kate miał połączyć ślub oparty na przysiędze wieczystej. Bez możliwości zerwania. Co z tego, że Kate Blackheart przyćmiewa urodą większość dziewczyn jak i kobiet, skoro on jej nie kocha. A ona nie kocha jego. Przecież Nie zostaną szczęśliwym małżeństwem, obchodzącym sześćdziesiątą rocznicę. A dlaczego? Bo Anthony Nott i Barty Blackheart, chcą połączyć "dwie szlachetne, czystokrwiste rodziny".  A po co? " By wzmocnić swój wpływ na państwo".
Bo chociaż Nottowie mają władzę nad połową ministerstwa, i całym Wizengamotem, to co szkodzi pójść o krok na przud?
Za późno. Taraz, stojąc przed ołtarzem, zrozumiał swój błąd. Bo choć mógł walczyć, nie zrobił tego. Wtedy, było mu wszystko jedno.
- Zebraliśmy się tutaj....
Teodor znowu wzdrygną się na dźwięk, tego zachrypiałego głosu. Nie słuchał. Nie musiał. Na pamięć znał przebieg całej ceremonii. Miał po prostu podejść i wsunąć złoty pierścionek, na jej drobną dłoń.
Wolnym krokiem, ruszył po czerwonym dywanie, zbliżając się do tego co nieuniknione.  Zatrzymał się tylko raz. Kiedy uderzył go kwiatowy zapach perfum dziewczyny. Obrucił delikatną ozdobę w palcach. Ich twarze dzieliły milimetry. Spojrzał na dwuch mężczyzn posyłających mu ponaglające spojrzenia. Podniósł wzrok na dziewczynę.
- Nie musisz tego robić. - powiedziała szeptem.
- Dobrze wiesz że muszę. - czy tylko jemu wydawało się, że jego głos zabrzmiał trochę zbyt chłodno? - Z własnej woli czy pod IMPERIUSEM zmuszą nas do tego ślubu.
Gdyby wtedy pomyślał, może dało by się jeszcze podmienić pierścionek. Teodor zatrzymał raz jeszcze wzrok, na zielonych tęczówkach dziewczyny. Ują jej drobną dłoń i nałożył pierścionek na czwarty palec.  Kate patrzyła wszędzie, tylko nie na niego.  Tak samo jak wcześniej on, teraz ona zatopiła się w jego granatowych tęczówkach. Odetchnęła. Zamknęła oczy i uniosła się trochę w górę, stając na palcach w kremowych szpilkach.
"Dasz radę" pomyślał. W końcu już jutro miał wrócić do Hogwartu, na ostatni rok... A potem będzie spędzał większość czasu w Ministerstwie, jako jeden z polityków. Jak tatuś mógłby nie zadbać, o przyszłość, synka? Przecierz i tak już spieprzył mu życie. Dodatkowo Kate zastały jeszcze dwa lata w Beatoxbatons. Ona poruszyła się delikatnie, a on wiedział, że jest to znak gotowości. Makijaż dodawał jej paru lat, co nie było jednoznaczne z jej gotowością psychiczną. Powiedzmy że noc poślubną można jakoś ominąć. Na razie. Pochylił się i musną delikatnie, różowe usta dziewczyny, by po chwili pogłębić pocałunek i zatracić się w czekoladowym smaku miękkich warg. Jeszcze wiele będzie musiał ją nauczyć. Gdy usłyszał brawa i ogólnie panujący zadowolenie, oderwał się od ust dziewczyny. Spojrzał na zebranych. W ogrodzie przed Nott Manor, nie cieszyły się tylko dwie osoby.
On i Kate....

sobota, 4 listopada 2017

Prolog

Blask księżyca rozświetlał wszechstronnie panującą ciemność. Ataki Voldemorta ustały, a mimo to ludzie nadal nie opuszczali swoich domów. Nawet w mugolskich dzielnicach Londynu dostrzec można było ogrom zniszczeń jakie zostawili po sobie poplecznicy tego który imienia swojego nienawidził. Najbardziej spokojnym miejscem była Dolina Godryka, gdzie też udał się blondwłosy mężczyzna. Zatrzymał się przed jednym z mniejszych domków. To miejsce zmieniło się od jego ostatniej wizyty. Wtedy też stracił najlepszego przyjaciela. Tętniący niegdyś pozytywną energią domek zszarzał i stracił swój dawny blask na tle innych. Na jego usta mimowolnie wpłyną delikatny uśmiech. Tyle szczęśliwych wspomnień wiązało się z tym miejscem i chociaż, wyglądająca teraz obskurnie chatka, dla niego zawsze pozostanie zalążkiem  wszystkich niezwykłych przygód. Mężczyzna odwrócił wzrok idąc dalej usypaną kamieniami ścieżką. Przeszedł przez furtkę w kamiennym ogrodzeniu i zapukał do jasnoniebieskich drzwi z pozoru niczym nie różniących się od innych. Obszedł dom dookoła czekając aż w oknie pojawi się twarz młodej kobiety. Ze zdziwieniem jednak przywitała go kobieta o twarzy podobnej do osoby którą miał zamiar ujrzeć. Dziewczyna machnęła dłonią wykonując umowny znak. Mężczyzna teleportował się pod drzwi, które otworzyły się po chwili.
- Be....
- Milicenta. - poprawiła go kobieta zanim zdążył jeszcze wymówić imię. - Betty, moja babka nie żyje od 23 lat. Ja jestem jej wnuczką.
- Powinna żyć skoro Albus żyje. - zauważył mężczyzna.
- Minęło 101 lat Gellercie. Ona nie była długowieczna.
 Mężczyzna milczał.
- Opowiadała mi o tobie. Opowiadała o wszystkich przygodach i planach. O tym jak to się skończyło.... przyjaźń....
- Betty będzie moją przyjaciółką zawsze. Zawsze była.
Kobieta zadrżała. Nadal stała w drzwiach, a Gellert nie planował wejść do środka.
- Jest zimno. Wejdź do środka.
Mężczyzna wykrzywił usta w tak charakterystycznym dla niego uśmiechu.
- Nie zamierzam zostać tu długo. - powiedział i wyciągną rękę ukrytą w czarnym płaszczu.
Przezroczysta błona emanująca ciepłem otulała małe zawiniątko. Kobieta wzięła zawiniątko, a mężczyzna  odsłonił twarzyczkę małej dziewczynki, o włoskach tak jasnych jak mężczyzny.
Milicenta pokręciła głową
- Gellercie... Ja  nie mogę....
- Tylko tobie mogę zaufać. Nie może trafić do Hogwartu. I najważniejsze - nie pozwolił kobiecie dojść do słowa. - Nie kontaktuj się z Albusem. ON nie może jej rozpoznać. Jeszcze nie.
- On myśli, że nie żyjesz...
Kobieta chciała protestować ale mężczyzna znów jej przerwał.
- Betty by to zrobiła. Zadbaj o nią. - Powiedział, a po chwili kobieta została sama z zawiniątkiem w dłoni.
***
Gellert Grinederwald deportował się na ulicę pokątną. Jednym ruchem różdżki zmienił swój strój, po czym otworzył drzwi sklepu.
- Pan Gregorowicz - przywitał się grzecznie.
- Och. Markus. - uśmiechną się mężczyzna. - A już myślałem że nie przyjdziesz.
Gregorowicz znikną na zapleczu mrucząc coś pod nosem.
- Jako, że jesteś moim najznakomitszym uczniem, postanowiłem przyspieszyć twoje szkolenie - powiedział, jednak chłopaka podającego się za Markusa już nie było.
Gellert ruszył ostrożnie w głąb sklepu. Podczas szkolenia poznał wszystkie zakamarki Carkitt Market. Dokładnie wiedział gdzie ona leży, musiał tylko rozszyfrować zamek .... Gotowe.
Pchną drzwi do środka, a skrzypienie nienaoliwionych zawiasów przyprawiło go o dreszcze.
Że też nie pomyślał o tym. Gregorowicz nie był głupi, a swojej różdżki pilnował jak oka w głowie.
Pokój, który ukazał się oczom Gellerta, był zasłany pudełkami z różdżkami. Przesuną palcami po boku opakowań, odliczając do jedenastu. Przeleciał wzrokiem na górę natrafiając na piąte z rzędu. Dwa w lewo, cztery w dół  i jest. Mykew, nie raz nucił pod nosem tą melodię. Jedenaście, pięć, dwa i cztery. Ze mną nie mają szans, śmierci ogiery. Co jak co, ale staruszek nie posiadał talentu twórczego, a odgadnięcie cyfr nie było trudne. Gellert nigdy nie planował własnej produkcji różdżek, miał inne plany niż siedzenie i rzeźbienie drewna z jakimś zbzikowanym staruszkiem. Informacja że Gregorowicz szuka następcy, zwróciła jego uwagę ze względu na plotki. Ponoć Mykew miał to czego Grindelwald od dawna pożądał. Nie było to nic innego niż Czarna różdżka, którą mężczyzna miał w dłoni. Nie zamierzał jednak odłożyć pudełka pustego. Z kieszeni żółtego płaszcza wyją czarną wyschniętą różę. Uśmiechną się tak dobrze kojarzonym z nim uśmiechem. Powstało nawet powiedzenie. "Uśmiechasz się jak Grindelwald" - co oznaczało aroganckie i sarkastyczne wygięcie kącików ku górze. Blondwłosy mężczyzna ostatni raz obrócił łodygę w palcach, patrząc jak złoty napis zostaje wsiąknięty przez czerń A płatki zamieniajà siè w dym. "Do odpowiedzialnośći trzeba dorosnąć" głosiły słowa. Odłożył łodyżkę do futerału i odstawił na półkę. Był pewien, że nie rozstaje się z nią na zawsze. Podświadomie czuł, że do niego wróci. Mężczyzna podszedł do okna. Ucieczka przez drzwi główne nie miała sensu. Mógł oczywiście oszołomić Gregorowicza ale... Przez te kilka miesięcy polubił go. Zawsze uśmiechnięty, łagodny staruszek nie zasługiwał na to by go krzywdzić. Z zamyśleń wyrwał go stukot butów. Właściciel zorientował się że coś jest nie tak. Wszedł na parapet, a kiedy Mykew otworzył drzwi, wyskoczył przez okno. Po czym zmieniony w czarny dym, odleciał.

Od początku

Prolog

Blask księżyca rozświetlał wszechstronnie panującą ciemność. Ataki Voldemorta ustały, a mimo to ludzie nadal nie opuszczali swoich domów. ...